…wtedy zaczyna się realny
kryzys - poweekendowy. Najgorszy, bo zakaźny (mnie zwykle infekuje Antyradio i
audycja Krzysztofa alkoholika) i z regularnymi nawrotami (co tydzień). Ten
kryzys jest bardziej uporczywy niż ból głowy w reklamach tego, co kupuje
Goździkowa i bardziej odstręczający niż wizja pójścia na randkę do kina na Kac
Wawa 2 z jedną z posłów Ruchu Palikota. Do tego ten kryzys ma te same cechy, co
międzynarodowy kryzys gospodarczy – ciebie to boli, widzisz, że jest źle, a
wszyscy na około wmawiają ci, że nic się nie stało. Czy można jakoś uśmierzyć
ból świadomości, że za kilka godzin zacznie się nieznośna powtarzalność
czarnych dni w kalendarzu?
Jest niedziela wieczór.
„Gorączka sobotniej nocy” to już mgliste wspomnienie. Powoli zaczynają się
pojawiać myśli: co mnie czeka jutro, co miałem zrobić w weekend (a nie
zrobiłem) i jak będzie wyglądał cały następny dzień? Jeśli w takim momencie
masz ochotę użyć łacińskiej nazwy zakrętu, to wiedz, że coś się dzieje…
Mamy kryzys – jutro,
jak to mawiają trenerzy personalni, jest dzień „pełen wyzwań i szans na sukces”,
a ja wiem, ze to będzie dzień pt. „where is my mind”. No bo jak można się
przestawić z trybu weekendowego na tryb pracy w ciągu… Właśnie, niby kiedy mam
to zrobić?
Po pierwsze primo: nie
lubię poniedziałków. Poniedziałek jest z natury… [wstaw odpowiednie słowo w
komentarzu pod tekstem] i w ogóle zły. Też byście tacy byli, gdybyście nie
mieli imienia. Etymologia jasno wskazuje, że to dzień „po niedzieli”, a więc
taki, który nie ma własnej jakości, znaczenia ani charakteru. Wobec tego poniedziałek
nie może, wpisując się w eufemistyczną retorykę partii rządzącej, „budzić
naszego entuzjazmu”.
Po drugie primo: jeszcze
nigdy w poniedziałek nie przytrafiło mi się nic dobrego, za to złych rzeczy aż
nadto. Pamiętam, że był poniedziałek, kiedy się dowiedziałem, że nie byłem
jedyny dla mojej jedynej. W poniedziałki mam wizyty u dentysty i zawsze boli! W
poniedziałki spóźniają się autobusy i
pociągi (bardziej niż w pozostałe dni). Wreszcie to zawsze jest poniedziałek,
kiedy odkrywam debet na karcie (taki jak kryzys, czyli poweekendowy).
Po trzecie primo,
ultimo: jeszcze nigdy nie wstałem wyspany w poniedziałek rano! Znacie to? Tak,
wstanę wcześnie, żeby się przygotować do wyjścia. Jasne, rozpocznę tydzień
zwarty i gotowy. Przecież ten kwadrans wcześniej mnie nie zbawi. Bla, bla, bla…
I co? Zawsze tak samo – kontynuacja kryzysu z chwili kiedy niedziela
przestawała być niedzielą, a zaczynała być dniem przed poniedziałkiem
(paradoks!).
Kiedy jednak się już (d)obudzę
i z heroizmem godnym dowolnego ze Spartan w filmie „300” dojdę do łazienki,
odprawię poranny rytuał przywrócenia wyglądu akceptowalnego przez społeczeństwo
i wyjdę z domu, to kryzys zaczyna mijać.
Przecież pojutrze będzie środa, czyli taka „mała sobota” ;) a za następne dwa
dni znów piątek!
Fan Komunikatora
0 komentarze:
Prześlij komentarz